Historia przeczytana 29 czerwca 2024 w Treblince

Dawid Milgrom opowiada:

Gdy wybuchła wojna mieszkałem w moim rodzinnym mieście Łodzi, ale w grudniu 1939 r. uciekłem do Warszawy. Tam byłem w getcie, a gdy od 22 lipca 1942 r., zaczęła się deportacja, po kilku dniach uciekłem z Warszawy. Zdobyłem aryjskie papiery i zamieszkałem w Krakowie. Potem uciekłem do Częstochowy. Jeszcze wtedy nie znano dokładnego znaczenia słowa „Aussiedlung”, panowało jednak poczucie, że oznacza ono śmierć – bo spośród tysięcy deportowanych ani jeden nie przesłał żadnej wiadomości o sobie. W Częstochowie trafiłem na wysiedlenie,  zaprowadzono nas na stację kolejową, gdzie stało już pięćdziesiąt dziewięć wagonów wypełnionych Żydami. Byłem w ostatnim wagonie – sześćdziesiątym.

O godzinie 07:00 dotarliśmy do stacji Małkinia. Pociąg zatrzymał się i został podzielony na sześć składów. Następnie lokomotywa zaczęła ciągnąć na boczny tor dziesięć wagonów, w tym mój, ostatni. Jechaliśmy około piętnastu minut, aż dotarliśmy do stacji Tremblinka. Pociąg nie zatrzymał się na stacji, ale jechał dalej przez pięć minut. Dotarliśmy do celu. Otwarto bramę. Pociąg przejechał przez tę bramę i zatrzymał się. Tam walili w drzwi wagonów, każąc nam przygotować się do wysiadania. Nagle drzwi się otworzyły. Przed wagonem stał rząd mężczyzn uzbrojonych w bicze i pałki, krzyczących we wszystkich językach (polskim, jidysz, niemieckim): „Wychodźcie szybko z wagonów!” Zaczęli nas bić. Każdy chciał jak najszybciej wydostać się z wagonu, aby uniknąć pobicia, dlatego też kilka osób zostało stratowanych. Za łańcuchem ludzi stało dwunastu uzbrojonych Ukraińców gotowych do strzału, a za nimi z wściekłymi psami czterech esesmanów wymachujących pistoletami.

Zatrzymano nas przed budynkiem stacji, ustawiono w rzędy i przeliczono. Oficer SS spojrzał na zegarek i wydał polecenie: „Macie minutę na zdjęcie butów i skarpetek, związanie ich i wzięcie do ręki. Kto nie będzie gotowy, zostanie zastrzelony!” W ciągu minuty wszystko zostało zrobione. Mężczyźni, którzy pilnowali naszego wysiadania, ustawili się w dwóch rzędach blisko siebie. Musieliśmy biec tym korytarzem trzymając buty, a oni poganiali nas biczami i pałkami. Na ziemi było mnóstwo ostrych kamieni. Nasze poranione stopy krwawiły. Wielu straciło życie w tym korytarzu.

Dobiegliśmy do placu, na którym był wysoki kopiec butów. Ten stos musiał mieć ze trzy kondygnacje. Musieliśmy rzucić buty na ten stos i wrócić biegiem tym samym korytarzem. W końcu kazali nam stanąć. Potem rozdzielili mężczyzn i kobiety. Kobiety zabrano do baraku bez ścian, jedynie z dachem. Nakazano nam rozebrać się do naga i w jedną rękę wziąć ubrania, a w drugą dokumenty, pieniądze i kosztowności.

Kobiety również musiały się rozebrać do naga i położyć ubrania na ziemi, po czym natychmiast nago prowadzono je przez bramę na plac otoczony wysokim płotem. My, mężczyźni, musieliśmy zebrać swoje ubrania, dokumenty i inny dobytek i jeszcze raz biec. Dokumenty i pieniądze wrzuciliśmy do otwartych walizek, a ubrania na bardzo wysoką górę ubrań. Kiedy biegliśmy, usłyszeliśmy przerażające krzyki z ogrodzonego placu. Trwało to nie dłużej niż minutę lub dwie, a potem zapadła cisza. Potem kazali nam jeszcze raz pobiec do baraku, gdzie leżała odzież kobiet. Musieliśmy ją wziąć i zanieść na górę ubrań.

Cały czas próbowałem zrozumieć, co się z nami dzieje i jak mogę stąd uciec. Kiedy biegliśmy, rzuciłem do kilku Żydów stojących w rzędzie pytanie: „Co się z nami stanie? Jak możemy uciec?”, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. W końcu jeden szepnął do mnie: „Do zobaczenia, jeśli uda ci się znowu ubrać!”. Kiedy ponownie dobiegłem do stosu ubrań, wyskoczyłem z grupy, szybko nałożyłem spodnie i płaszcz na nagie ciało i pobiegłem w przeciwnym kierunku. Kiedy dobiegłem do korytarza ludzi, wskoczyłem do rzędu, chwyciłem za kij i zacząłem robić to, co wszyscy.

Potem usłyszałem przenikliwy gwizd. Wszyscy Żydzi pracując przy stosie ubrań zaczęli szybko biec w stronę pociągu. Zrobiłem to samo. Po dotarciu do torów kolejowych zobaczyłem, że przyjechało kolejnych dziesięć wagonów.  Kiedy otwarły się drzwi wagonu, powtórzyła się ta sama historia, co wtedy, gdy my przyjechaliśmy. Zmuszeni byliśmy krzyczeć i wypędzać Żydów z wagonów. Z jednego z wagonów wysiadł starszy, schorowany Żyd. Podszedł do nas SS-man i rozkazał jednemu z nas: „Zabierzcie go do szpitala”. Wysiadł też inny starszy Żyd. Esesman mi go wskazał i powiedział: „Ten też do szpitala!” Oczywiście nie wiedziałem, jak postępować, ponieważ nie miałem pojęcia co to jest za szpital i gdzie się znajduje. Poszedłem w ślady mojego poprzednika. Poprowadził starca w stronę słupa dymu, a ja poszedłem za nim.

Kiedy doszliśmy do źródła dymu, zobaczyłem dół szeroki na dziesięć metrów i głęboki na dziesięć metrów. Dół ciągnął się wzdłuż ogrodzonego podwórza. Na dnie dołu szalał ogromny ogień. Widziałem, że palono tam ludzkie ciała. Stał tam jeden esesman i dziesięciu uzbrojonych Ukraińców. SS-man rozkazał: „Rozbierzcie ich i usiądźcie!” Rozebraliśmy naszych starszych Żydów i posadziliśmy ich na skraju dołu. W międzyczasie przyprowadzono do „szpitala” kolejnych starszych Żydów. Kiedy na skraju dołu siedziało już ich dziesięciu, dziesięciu Ukraińców strzeliło im w plecy i natychmiast wpadli w ogień.

Starałem się dowiedzieć jak najwięcej o naszej sytuacji, i przede wszystkim oczywiście o możliwości ucieczki. Próbowałem rozmawiać ze wszystkimi współtowarzyszami cierpienia, wypytując ich na wszelkie sposoby. Kiedy mówiłem o możliwości ucieczki, wszyscy uznali mnie za szaleńca. „Nie ma mowy o ucieczce – myślenie o tym to szaleństwo!”.

Po drugiej stronie płotu znajdował się tak zwany „obóz zagłady”, do którego nie wolno nam było się zbliżać. Stamtąd udało się do nas przedostać dwóm młodym ludziom. Z ich relacji mogę podać następujące informacje:

W obozie zgłady pracowało około 500 Żydów. Było tam osiem dużych baraków, które wybudowano dla 7 tys. osób. Przyprowadzano tam nagich ludzi, zabierano do tych baraków i mówiono im, że zostaną wykąpani. Kiedy część ludzi była już w baraku, zostawał on napełniony gazem. Kiedy ludzie na zewnątrz orientowali się, co się dzieje, zdecydowanie odmawiali wejścia do baraku. Wtedy do akcji wkraczali SS-mani z Ukraińcami i psami. Żydów wpychano do baraków. Stąd brały się krzyki, które nieustannie słyszeliśmy. Gdy wszyscy byli już w środku, drzwi zamykano na piętnaście minut. Kiedy drzwi się otwierały, nikt już nie żył. Jedynym obowiązkiem pracujących tam 500 Żydów było wyjmowanie zwłok i przenoszenie ich na palenisko przez płot obozu zagłady. Tych 500 Żydów było w strasznym stanie psychicznym i fizycznym. Dostawali też bardzo mało jedzenia. Codziennie dziesięciu lub dwunastu z nich popełniało samobójstwo. Z każdego z nich – ze względu na ich miejsce pracy – unosił się smród zwłok. Właśnie ten zapach zdradził dwóch młodych ludzi i zostali od nas zabrani.

W końcu znalazłem dwóch młodych chłopaków potrzebnych do mojego planu ucieczki. Udało mi się ich przekonać, że nie mamy już nic do stracenia. Ucieczka w ciągu dnia była niemożliwa, więc postanowiliśmy uciec nocą. Schowaliśmy się w stosie ubrań. Każdy z nas wziął tyle pieniędzy i kosztowności, ile mógł. Każdy z nas miał też duży nóż kuchenny. Postanowiliśmy, że jeśli nas złapią, nie poddamy się bez obrony.

O pierwszej w nocy  wyszliśmy z naszych dziur wśród ubrań i cicho czołgaliśmy się w stronę płotu z drutu kolczastego. W tym miejscu gleba nie była zbita. Rękami i nożami przekopaliśmy się pod płotem i przeszliśmy pod nim. Potem znaleźliśmy się w gęstym lesie. Szliśmy prosto, ale tu kolejny płot z drutu kolczastego zagrodził nam drogę. Ziemia pod nim była twarda i nie byliśmy w stanie w niej kopać. Pomimo, tego, że drut był ostry, nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko się po nim wspiąć. Udało nam się przejść, ale bardzo się przy tym poraniliśmy. Mimo tego, że mieliśmy podwójne rękawiczki.

Po jakimś czasie dotarliśmy do trzeciego płotu z drutu kolczastego. Szybko go przeszliśmy i znów ruszyliśmy w stronę lasu. O 03:30 dotarliśmy do skraju lasu. Stamtąd zobaczyliśmy wioskę. Jeden z moich znajomych nie chciał czekać do końca nocnej godziny policyjnej. Szedł dalej w stronę wioski. Wkrótce straciliśmy go z oczu. Po chwili usłyszeliśmy groźne szczekanie psów. Nasz przyjaciel prawdopodobnie dotarł do wioski i spotkały go tam psy. Nie wiemy co się z nim dalej stało.

O 05:30 wyszliśmy z lasu w poszukiwaniu drogi do Warszawy. Spotkaliśmy kobietę, która wskazała nam gdzie iść. Pomaszerowaliśmy więc w kierunku Warszawy. Szliśmy trzy dni, nocując w lesie, aż dotarliśmy do Warszawy.